Pory roku wpływają na ludzi. Na mnie bardzo.
Próbuję przywołać swój portret sprzed miesiąca. Głowę miałam lekką, wakacyjną. Krew rzadszą, jasną, młodszą jakąś. Serce otwarte na świat zewnętrzny.
Teraz to zupełnie co innego. Wrześniowe myśli i sprawy pojawiły się w takiej ilości, że muszę je porządkować, opisywać i układać na półkach świadomości, zapisywać w kalendarzu. Terminy się skróciły, trzeba działać. Dopilnować, zabezpieczyć.
A tu jesień owija się wokół mnie, spowija i ogarnia ciało, umysł i serce. Jestem miękka, bezbronna. Myśli mam ciężkie, jak ze złota. Krew bordową i gęstą. Bardzo słodką. Jak maliny do herbaty. I nic nie poradzę na to, że świat na zewnątrz chce ode mnie działań konkretnych i szybkich. Mój organizm jest mądrzejszy od tego. Przekręcił się do wewnątrz, zamknął mnie w sobie. Leżę sobie i piszę ten tekst oderwany od rzeczywistości. Zrzucam letnią skórę, co trochę boli.
Potem pójdę do fryzjera i na trening, pomaluję paznokcie i będę bardziej zorganizowana. Bogatsza o kolejną jesień.
Właśnie trafiłam na Pani Bloga i chapeau bas. Pewnie będę tu często zaglądać do Pani jako koleżanki po fachu, choć ja akurat trochę dłużej już tkwię przed tablicą. A jesień zaiste zmienia nas, choć dla mnie zawsze jest taki organoleptycznym i cudownym wspomnieniem pierwszych tygodni studiów. Pozdrawiam serdecznie
Podoba mi się Twój opis. Utożsamiam się z tym i….lubię jesień. Coraz łatwiej przychodzi mi to przejście. Za latem nie przepadam, u mnie coś musi się dziać: wiosna, albo jesień. Jesienią życie jakby spowalnia. Przynajmniej, tak byśmy chcieli. Tak to czujemy podskórnie, że tak właśnie powinno być. W naszym kraju, trybie życia to tak nie działa, ale może – w ramach wewnętrznego mikroświata.