Jest wieczór. Jeszcze niezupełnie ciemno, szaro zaledwie. Ruch jednak nie zmniejsza się. To miasto nigdy nie zasypia. Mały tłumek wychodzi z metra. Masa ludzka trochę rozwodniona przez kolory wieczoru przesuwa się w sobie wiadomych kierunkach. Ostre wycie syreny rozrywa nagle zwykłe miejskie monotonne szuranie i buczenie. Tuż obok mnie, z prawej strony jacyś ludzie w pośpiechu przykrywają białym prześcieradłem kogoś na noszach. Przechodnie ignorują ten obrazek. Jestem przechodniem. Kropeczką żywej materii. Mijam The Harold Bistro, gdzie rano jadłam pyszne śniadanie. Ludzie wewnątrz restauracji zajęci są rozmową. Mimowolnie zadzieram głowę, spoglądając w kierunku górnych pięter otaczających mnie wieżowców. Wielkie budowle, niemi świadkowie pulsującego życia, skradającej się śmierci, śmiechu i łez. Lecę w kierunku Times Square. Mimo że zmrok już zapadł, tutaj jest jasno zupełnie. Wielkie, świetlne bilbordy reklamują drogie marki ubrań i kosmetyków, informują o premierach filmów i przedstawień. Piękni, oryginalni ludzie z monstrualnych telebimów demonstrują luksusowe rzeczy. Muzyka, śmiech, głośne rozmowy tworzą kakofonię dźwięków. Zgiełk. Szaleństwo. Wtapiam się. Time Square wciąga mnie, pochłania. Jak Piekło. Jak Hades. „Hades Town”.
Czytaj dalej „Hades Town” na Broadway’u