Większość zgodzi się ze stwierdzeniem, że edukacja jest ważna. Część powie być może, że jest najważniejszym, a przynajmniej jednym z kluczowych elementów w rozwoju człowieka. Przyglądamy się więc szkole uważnie. Porównujemy do systemów edukacji w innych krajach. Wiele rzeczy się nie podoba. Wiele należałoby zmienić.
W wakacje odwiedziłam Tanzanię. Jest to trzeci afrykański kraj, który zobaczyłam. Głównym celem wyprawy było zdobycie Kilimandżaro. Potem jeszcze safari i dwa dni relaksu na Zanzibarze. Plan udało się zrealizować, a nawet zrobić coś ponadto, mianowicie udało się odwiedzić lokalną szkołę w miejscowości Esilalei.
Dyskusja wokół zadań domowych trwa już od jakiegoś czasu. Mówi się o przeciążeniu uczniów, ale też o zbytnim pobłażaniu, które będzie skutkowało rozleniwieniem i pogorszeniem wyników w nauce. Myślę, że problem jest złożony i wymaga głębokiego namysłu. Radykalna rezygnacja z zadań domowych w szkole podstawowej może nie być najlepszym pomysłem. Trzeba tu uwzględnić specyfikę przedmiotów, wiek i zainteresowania uczniów, a to wiąże się też z indywidualizacją pracy. Przykładowo zadania z matematyki wymagają utrwalania pewnych schematów, a nauka języka obcego wiąże się z przyswojeniem słówek. Wydaje mi się, że tylko w szkole, na lekcjach nie jest to możliwe.
Czasem ciężko jest być wychowawcą. Tematy i problemy mnożą się w nieskończoność, a każdy musi mieć jakieś w miarę mądre rozwiązanie. Ktoś z twojej klasy wychowawczej dymi w szatni i przewraca metalowe szafki – musisz znaleźć winowajcę i na jego przykładzie pokazać, że tak robić nie należy. Zbliżają się święta – zorganizuj ozdoby, ciasteczka i ciasto na kiermasz. Zbliża się tydzień dobrych relacji – przypilnuj, żeby twoja klasa wykonała X zadań. Realizujesz projekt „Dziecko z pasją” – nie zapomnij wysłać relacji z zajęć. Aktualnie mam z dziesięć większych i mniejszych projektów w trakcie realizacji. Niekoniecznie jestem w stanie ogarnąć je wszystkie w zadowalającym stopniu. Nic bowiem nie idzie gładko, a raz ustalone zasady… Nie ma czegoś takiego, jak raz ustalone zasady, których wszyscy się trzymają. W dodatku kilka razy w tygodniu wypływa jakiś mały temacik w stylu: „Proszę pani… nikt z klasy nie chce wysłać lekcji, jeśli ktoś jest chory”…
Przed nami wigilia Bożego Narodzenia. Czas przygotowań, spotkań rodzinnych, świętowania.
Święto – czym jest w ogóle? I po co nam ta wyrwa w czasach zwyczajnych? Czas codzienny, jednostajny wyczerpuje nas bezbrzeżnie. Może zmęczona natura i zmęczony człowiek musi czegoś doznać? Czegoś szczególnego? Te pytania przemawiają mocno do mojej wyobraźni, szczególnie że jestem w trakcie lektury „Chłopów” Reymonta, gdzie pierwotne czucie, wiara bohaterów odgrywa w ich życiu ogromną rolę.
Czas świąteczny to paroksyzm żywotności. Jest wyjściem poza rutynę, poza trud, pracę. Marząc o odzyskaniu żywotności, o odrodzeniu sił, sięgamy do początku. Ten początek to illo tempore (ów czas). Ma on szczególne cechy. Oto czas nadmiaru i obfitości. Nie trzeba pracować. Wszystko jest dostępne ponad miarę. Jedzenie, picie i inne przyjemności. Równocześnie w tym rajskim czasie nic jeszcze nie jest gotowe. Dzieją się rozmaite historie. Pięknie opisuje to kolęda stworzona przez Franciszka Karpińskiego „Bóg się rodzi”:
Bóg się rodzi, moc truchleje
Pan niebiosów obnażony!
Ogień krzepnie, blask ciemnieje
Ma granice Nieskończony
Wzgardzony, okryty chwałą
Śmiertelny Król nad wiekami!
Czas paradoksalny. Czas pierwotnej niegotowości. Jednoczesna obfitość i pierwotny chaos. W święta ten pierwotny czas – illo tempore – powraca. Otwiera się wielki przestwór. Najstarsze mity i fantastyczne opowieści mówią, że zostaje zniesiona granica między tym, a tamtym światem.
Jest wieczór. Jeszcze niezupełnie ciemno, szaro zaledwie. Ruch jednak nie zmniejsza się. To miasto nigdy nie zasypia. Mały tłumek wychodzi z metra. Masa ludzka trochę rozwodniona przez kolory wieczoru przesuwa się w sobie wiadomych kierunkach. Ostre wycie syreny rozrywa nagle zwykłe miejskie monotonne szuranie i buczenie. Tuż obok mnie, z prawej strony jacyś ludzie w pośpiechu przykrywają białym prześcieradłem kogoś na noszach. Przechodnie ignorują ten obrazek. Jestem przechodniem. Kropeczką żywej materii. Mijam The Harold Bistro, gdzie rano jadłam pyszne śniadanie. Ludzie wewnątrz restauracji zajęci są rozmową. Mimowolnie zadzieram głowę, spoglądając w kierunku górnych pięter otaczających mnie wieżowców. Wielkie budowle, niemi świadkowie pulsującego życia, skradającej się śmierci, śmiechu i łez. Lecę w kierunku Times Square. Mimo że zmrok już zapadł, tutaj jest jasno zupełnie. Wielkie, świetlne bilbordy reklamują drogie marki ubrań i kosmetyków, informują o premierach filmów i przedstawień. Piękni, oryginalni ludzie z monstrualnych telebimów demonstrują luksusowe rzeczy. Muzyka, śmiech, głośne rozmowy tworzą kakofonię dźwięków. Zgiełk. Szaleństwo. Wtapiam się. Time Square wciąga mnie, pochłania. Jak Piekło. Jak Hades. „Hades Town”.