Lipiec 2022r. Podczas wyprawy do Peru zobaczyliśmy wiele fantastycznych miejsc, ale przysłowiową wisienką na torcie było wejście na wulkan Chachani. Można powiedzieć, że było to wejście zimowe, bo w tym miejscu Ameryki Południowej mają w lipcu zimę.
Mimo bardzo dobrej aklimatyzacji było to dla mnie i reszty grupy (Marcin i Robert) najtrudniejsze i najcięższe doświadczenie związane z wysiłkiem fizycznym i zimnem w życiu. Tym bardziej cieszy fakt, że się udało.
Po południu mieliśmy spotkanie z przewodnikiem Royem, który sprawdził nasz sprzęt i wyjaśnił, jak mniej więcej będzie wyglądała wyprawa.
O 22:00 wieczorem przewodnik odebrał nas z hostelu i ruszyliśmy w stronę przygody. Po 3,5 godzinach dotarliśmy na miejsce, zaparkowaliśmy auto na wysokości 4950 m npm. Temperatura nieco powyżej zera. Brak wiatru. Jest się z czego cieszyć.
O 2:00 w nocy, zaopatrzeni w czołówki ruszyliśmy bardzo wolno przed siebie. Tempo marszu było tak wolne, że nie mogliśmy się zagrzać. Ale wolny krok to podstawa na takiej wysokości, mimo że wydaje się, że spokojnie można by było iść szybciej. Przed nami około 7 godzin drogi.
Po przebyciu około kilometra łagodnego odcinka przyjemną ścieżką rozpoczęło się wspinanie po rumowisku skalnym. Drogę oświetlało wątłe światło czołówek, nie było widać wszystkich groźnych szczelin czy przepaści, które w mojej wyobraźni potężniały i straszyły.
W końcu dotarliśmy do obozu, gdzie można rozbić namiot i zaczekać do rana, co w przypadku słabej aklimatyzacji nie jest może złym pomysłem, ale dłużej jest się wtedy narażonym na zimno. A temperatura spadała wraz z rosnącą wysokością.
Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej zakosami. Zimno dawało się we znaki zwłaszcza chłopakom. Co kilkaset metrów robiliśmy przerwy, żeby uspokoić oddech i napić się gorącej herbaty z koki, która pomaga na tej wysokości.
Na wysokości 5,5 tys deptałam Royowi po piętach. Czułam, że mam jeszcze zapas, ale było już bardzo ciężko. Częściej trzeba było przystawać, żeby złapać oddech. Muzyka w słuchawkach, powolny marsz, wzrok wbity w ścieżkę tuż pod stopami. Doświadczenie wręcz mantryczne. I coraz zimniej.
Z powodu zimna rozpoczęło się cierpliwe oczekiwanie na wschód słońca. Kiedy niebo zaczęło zabarwiać się na pomarańczowo, w głowie kiełkowało już szczęście. Mimo ogromnego zmęczenia.
Tuż przed szczytem zrobiło się przeokropnie zimno. A wiatr potęgował to nieprzyjemne doznanie. W zasięgu naszego wzroku, przed nami pojawili się turyści. Postanowili schodzić, nie udało im się dojść na szczyt, mimo że zostało im tylko 15 minut zmagań. Wyglądało to tak, jakby jeden z nich poczuł się na tyle źle, że dwóch pozostałych musiało pomóc mu i zacząć z nim schodzić.
Kiedy poranne słońce oświetliło wszystko wokół, dotarliśmy na szczyt. Nasze emocje również. Płakaliśmy wszyscy w trójkę. A nasz przewodnik Roy postanowił zrobić sobie kilka pompek na szczycie Chachani – 6075 m npm:)
Droga w górę to około 10 km, 6,5 godziny. W dół już na wprost, a nie zakosami to około 3 km, czasowo oczywiście o wiele szybciej. Jednak kolana cierpiały bardzo. Tak długie przebywanie na dużej wysokości też dawało się nam wszystkim we znaki nawet podczas schodzenia.
Jestem z siebie dumna:) I z reszty ekipy też. Okazało się, że mój organizm stosunkowo dobrze radzi sobie na dużej wysokości. To akurat chyba kwestia genów, może pojemności płuc;) Ale też przez ostatnie kilkanaście miesięcy ćwiczyłam pod czujnym okiem trenera, co naprawdę bardzo mi pomogło w tych ciężkich zmaganiach ze sobą i z górą.